sobota, 30 listopada 2013

Rozdział 4

  Spojrzałam morderczym wzrokiem na Cala.
- Wiedziałeś o tym, prawda?!
  Chłopcy spojrzeli na mnie ze zdumieniem wypisanym na twarzy, a Cal, dla przeciwieństwa, odwrócił wzrok, czym upewnił mnie, że wiedział.
- Czemu mi nie powiedziałeś?!
- Ale o czym?
  Udawanie głupiego w jego przypadku było beznadziejne.
  Drżały mi ręce, a telefon leżał na moich kolanach, bo nie byłam w stanie go trzymać. Nie mogłam uwierzyć w to co kilka sekund wcześniej usłyszałam.
- O tym, że przenieśli Jennę!
- Nieładnie tak okłamywać dziewczynę... - mruknął ze złośliwym uśmiechem Louis.
  Wywróciłam oczami.
- Czego jeszcze nie wiem, a powinnam?!
- Tego, że jestem ochroniarzem twojego taty.
  Wytrzeszczyłam oczy tak mocno, iż bałam się, że wylecą mi z orbit.
  Dobra, fakt, że MIAŁ zostać ochroniarzem ojca został mi uświadomiony, ale rok temu. Cal powiedział mi, że odrzucił to stanowisko dlatego tylko, żeby spędzać ze mną więcej czasu, a było to przed tym, jak dowiedziałam się o zaręczynach. Wnioskowałam więc, że temat ten jest zamknięty, bo praktycznie żadne z nas nie wspomniało o tym nigdy więcej. Byłam chyba usprawiedliwiona moim zdumieniem.
  Pokiwałam głową powoli i spokojnie.
- Świetnie... - warknęłam. - Kiedy miałeś zamiar mi to powiedzieć? Albo inaczej... Czy ty miałeś w planach powiadomienie mnie o tym? W ogóle... Jak? Dlaczego? Przecież ty nie jesteś wyszkolony! Ojciec nie bierze byle kogo!
- Spokojnie - szepnął Liam.
  Zerknęłam na niego chłodno.
- Jestem wyszkolony, Soph - szepnął Cal, klękając przede mną.
- Ooo... - rozczulił się z ironią Niall. - A teraz wyjmij w końcu pudełko z pierścionkiem i weźcie ślub, i wszyscy porzygajmy się tęczą!
  Spojrzałam na blondyna z miną: "What's wrong with you?". Zresztą, nie tylko ja. Cała nasza szóstka patrzyła na niego dziwnie. A on tylko zaśmiał się i udał, że czyta ogłoszenie na tablicy korkowej.
- Twój tata szkolił mnie, podczas twoich wypadów z Amy. Dlatego nigdy nigdzie nie chodziłem.
  I nagle wszystko stało się jasne. Mój kochany Aleksander Callahan udawał gigantycznego lenia za każdym razem, kiedy chciałam gdzieś z nim wyjść, a tak naprawdę był szkolony na OCHRONIARZA. Ochroniarza demona, warto wspomnieć. Szczyt wszystkiego. Praktycznie rzecz ujmując, demon NIE POTRZEBOWAŁ ochroniarza, bo i tak jest silniejszy od czarodziejów. Nawet mrocznych. Wydało mi się to dziwne, ale wtedy o tym nie wspomniałam.
  Czyli Cal okłamywał mnie przez całe lato.
- Powinnam cię teraz za to zabić - zmrużyłam groźnie oczy.
  Chłopcy siedzieli nadal w milczeniu, ale Cal się zląkł. Nie rzucałam gróźb na wiatr.
- Przestań, słońce... Przecież nic takiego się nie stało.
  Wstałam gwałtownie, przewracając chłopaka. A zrobiłam to dlatego, że na korytarz wszedł doktor, który operował Amy. Zdjął rękawiczki i maskę z twarzy, i obrzucił nas wszystkich lodowatym wzrokiem. Najdłużej wzrok zatrzymał na czarowniku, który prawie natychmiast wstał.
- Co z nią? - podbiegłam szybko do lekarza, patrząc mu w oczy.
  Doktor, widząc mój strach, uśmiechnął się lekko.
  W następnej sekundzie Liam podszedł szybko do nas, jak i Zayn, Harry, Cal, i Louis. Niall został z tyłu i obserwował nas z daleka. Jego ta sytuacja najwyraźniej męczyła.
- Nic jej nie będzie - oznajmił lekarz. - Narazie środki usypiające działają, dlatego przebudzi się pewnie za jakieś trzy - cztery godziny. Z ręką proszę przyjść za dwa tygodnie na kontrolę.
  Pokiwałam głową.
  Później wywieźli Amy do innej sali, a my wszyscy za nią ruszyliśmy. Dosłownie wszyscy, nawet blondyn. Stanęliśmy naokoło jej łóżka, w sali, która była cała pusta. Poczekałam, aż pielęgniarka ustawi kroplówkę i wyjdzie, i rzekłam do Cala:
- No nareszcie. Możesz?
  Chłopak pokiwał głową i na oczach powtórnie zdziwionego zespołu podszedł do Amy i zdjął jej bandaż. Chwycił delikatnie jej rękę i uniósł brwi.
- Rany, co oni z nią zrobili? Przecież to nie te kości...
- Odwróćcie się - rozkazałam.
- Dlaczego? - zapytał natychmiast Harry.
- Ponieważ ja tak mówię.
  Niechętnie, ale to zrobili. Uważnie ich obserwowałam, w czasie, gdy Cal nastawiał magią rękę siostry. Usłyszeliśmy cichy trzask i po chwili zduszony okrzyk Amy.
- Co ty zrobiłeś?! - krzyknęła z wyrzutem w stronę chłopaka.
  Zanim zdążyłam okazać swoje uczucia w związku z powrotem do zdrowia siostry, odezwał się Liam:
- Serio, gościu, co ty jej zrobiłeś?
  Patrzył na Cala nieprzyjemnie, lodowatym wzrokiem. Wyglądało to, jakby oskarżał go, że ponownie złamał jej rękę. Odwrócił się, a razem z nim reszta.
  Błyskawicznie spojrzałam na siostrę.
- Tylko nie krzycz - poprosiłam.
  Najpewniej dzięki mojej prośbie, Amy nie uległa swojemu instynktowi, tylko usiadła w mgnieniu oka na łóżku. Mój chłopak w tym czasie wyjmował jej ostrożnie kroplówkę, całkowicie niewzruszony całą sytuacją. Amy otworzyła szeroko i usta, i oczy, ściskając w dłoni pościel. Zauważyłam łzy - najprawdopodobniej - szczęścia w kącikach jej oczu i przyśpieszony oddech.
- T-to... niemożliwe - szepnęła cicho.
- A jednak, księżniczko.
  Liam podszedł do siostry i usiadł na stołku obok jej łóżka. Przypatrywał jej się z uwagą i gigantyczną troską na twarzy, marszcząc brwi, jak niespokojny rodzic. Zaskoczyło mnie to tak bardzo, że nawet się nie odezwałam. Liam ujął zdrową dłoń Amy i delikatnie zaczął ją głaskać.
- Jak się czujesz, księżniczko?
  Dziewczyna zamrugała kilka razy i wydusiła z siebie:
- Świetnie...
- Proszę, żebyście stąd wszyscy wyszli.
  Nieoczekiwanie w pokoju pojawił się tata, a za nim zauważyliśmy stojącą mamę. Weszli natychmiast do środka z kamiennymi twarzami, znów obrzucając nas nieuprzejmym spojrzeniem. Burknęłam coś pod nosem, ale mu się nie sprzeciwiłam. A kiedy ja wyszłam, logiczne, że reszta podążyła za mną. Padłam na krzesełko i zaraz po mojej prawej stronie usiadł Harry, a po lewej blondynek. Przysunęłam się bliżej Styles'a.
- Co z waszymi fankami? - zapytałam nagle.
- Nasz manager już ustalił na jutro nowe spotkanie - odrzekł szybko Louis. - W zamian za dzisiejsze. Ostatnie co chcemy to niezadowolenie naszych Directionerek.
  Spojrzałam na niego.
- One naprawdę tyle dla was znaczą? - mruknęłam z powątpiewaniem.
- One znaczą dla nas wszystko - odpowiedział mi Zayn, a reszta pokiwała zgodnie głowami. - Bez nich nie bylibyśmy, gdzie jesteśmy. One nas kochają, ale nie bez wzajemności. Są jednymi z najważniejszych osób w naszym życiu. Każde wyzwisko w stronę jednej z nich za to, że jest Directionerką, odbieramy podwójnie mocno. Ludzie są wobec nich nietolerancyjni, ponieważ słuchają innego zespołu, a my niestety nic nie możemy zrobić. Najgorzej jest już wtedy, gry przez tą nietolerancję, nasze fanki...
- Utwierdzają się w przekonaniu, że są inne - dokończył za niego Harry. - Że są głupie. Dziwne. Nienormalne. Niedorozwinięte. Są tego tak pewne, że bojąc się być sobą, postanawiają ze sobą... Skończyć - głos mu się załamał.
- Kiedy dowiadujemy się, że jedna z nich odchodzi... - odezwał się normalnym głosem Niall. - Jest to dla nas cios w sam środek serca. Przeżywamy to jak stratę kogoś bardzo bliskiego. Czujemy wtedy, jak odrywa się od nas kawałek czegoś, co przez tyle lat trzymało nas i wspierało w najtrudniejszych momentach. A tu nagle... Trzask! I po fundamencie. To nie jest tak, że jesteśmy bezdusznymi gwiazdami zakochanymi w pieniądzach. Gdyby tak było, sam bym siebie znienawidził. A tymczasem bezmyślni ludzie, uważający nas bezpodstawnie za pedałów, pogrążają niewinną dziewczynę dlatego, że nas kocha.
- Jednak największą tragedię - szepnął cicho Louis. - przeżywamy, gdy jakaś Directionerka ginie przez nas.
- Przez was? - zdumiałam się.
- Przez nas - potwierdził Liam. - Kiedy kocha nas tak mocno, że nie śpi po nocach, marząc, by nas w końcu spotkać. Kiedy nie chodzi do szkoły, udając choroby, po to tylko, żeby popatrzeć na nasze zdjęcia i wmawiać sobie bez końca, że w końcu nas zobaczy. Że w końcu zobaczy na żywo nasz uśmiech, głos. Że nareszcie spełni się jej marzenie o przytuleniu się do nas lub chociaż o błahym dotknięciu ręki...
  Głos Liama stawał się coraz cichszy, aż w końcu umilkł i usłyszałam pociąganie nosem. Louis poklepał delikatnie przyjaciela po ramieniu i dokończył za niego:
- A gdy orientuje się, że jej marzenia nie mogą się spełnić, popada w rozpacz. Płacze nocami, ale nie do swoich marzeń. Jej jedyne myśli opierają się, w najlepszym przypadku, na znienawidzeniu nas na siłę, na wpajaniu sobie, że my dla niej nic nie znaczymy, że jesteśmy tylko jednym z wielu zespołów, że może wybrać sobie kogoś innego. W najgorszym wypadku... Dziewczyna nadal nas kocha. I to ją niszczy. Wewnętrznie czuje, że jesteśmy najlepszą rzeczą, jaka ją kiedykolwiek spotkała, co prowadzi do tego, że nie przestaje wierzyć w swoją miłość. Lecz podświadomość szepcze jej, że ona nie ma szans. Że nigdy w życiu nas nie spotka, nie dotknie, nie uśmiechnie się, nie porozmawia. Wie, że tylko krótkie przytrzymanie w ramionach mogłoby ją podnieść, ale wie także, że to nie nastąpi. W przeświadczeniu, że robi to dla nas, kończy ze sobą. Kończy ze sobą tylko dlatego, że była silna wystarczająco długo, ale nie doczekała się za to nagrody...
  Kiedy tylko Louis skończył, wiedziałam, że wszyscy płakali. Czułam drżące ramiona Harry'ego obok siebie i widziałam ręce Nialla, przecierające łzy na policzkach. Zgadzali się z nim. I nic nie mogli na to poradzić.
  Przez bardzo długi czas po tym wyznaniu siedzieliśmy w ciszy, a piątka chłopaków uspokajała swoje myśli i oddechy. Czułam, że dobrze zrobiło im powiedzenie tego, co leżało każdemu na sercu. I dzięki temu zmieniłam o nich zdanie. Już nie byli tylko 'idolami siostry'. Byli 'idolami siostry, którym cholernie zależało na fankach'. To by tłumaczyło, dlaczego Liam zachował się tak, a nie inaczej.
  W pewnym momencie z sali wyszedł tato, zamykając za sobą drzwi.
- Sytuacja przedstawia się tak... - zaczął, przecierając ręką czoło. - Ja z mamą zostajemy tu, a wy - spojrzał na mnie i Cala - macie jechać do Thorne Abbey i to bez dyskusji.
- Co się tyczy was - wskazał na zespół. - Wiem dokładnie co się stało, ale nie wniosę pozwu do sądu, pod jednym warunkiem.
  Uniosłam brwi. Mój tata naprawdę musiał mieć ważny powód, by nie pozwać Liama do sądu. Tak, mój tata byłby do tego zdolny. Chociaż większe prawdopodobieństwo spełnienia miałaby zapewne sprawiedliwość na własną rękę.
- Jakim? - spytał uprzejmie Zayn.
- Że nie powiecie ani słowa mediom. Dobrze? Tej sprawy nie było.
  Po chwili wymieniania szybkich spojrzeń, równocześnie pokiwali głowami.
- No... To tyle - mruknął tato, wyraźnie zmieszany. - Więc... Do widzenia. - Wszedł z powrotem na salę.
  Wstałam natychmiast.
- Masz to co ci wysłałam? - zapytałam natychmiast Cala.
  Pokiwał niepewnie głową, zerkając na chłopaków.
  Wyciągnęłam komórkę i napisałam SMS - a do Jenny:
"Jen, spotkajmy się za dwadzieścia minut w Paryżu przy Wieży Eiffela. Proszę, przyjdź."
  Kiedy tylko dostałam raport dostarczenia, rzuciłam do chłopaka:
- Oddaj mi to i jedź autem do domu.
- A co z tobą? - zainteresował się.
- Jadę do Paryża - oznajmiłam bez żadnego ostrzeżenia.
- Po co? - zdziwił się Cal.
- Po Jennę. Ona tam nie może zostać i mam gdzieś co mój ojciec mówi.
- My jutro mamy koncert w Paryżu - uśmiechnął się do mnie Louis.
  Zmarszczyłam brwi i spojrzałam na niego z zaskoczeniem. Ciekawe jak mieli zamiar to zrobić, skoro byli umówieni na rozdawanie autografów na następny dzień. Podejrzewałam, że nie mieli pojęcia o Itineris. Inaczej: ja miałam taką nadzieję.
- To może poczekaj do jutra i poleć z nami? - zaproponował Harry z radosnym uśmiechem.
  Zamurowało mnie.
_______________
Ok, ten rozdział jest jednym z najlepszych, przynajmniej według mnie. Mam nadzieję, że wystarczająco dobrze opisałam uczucia chłopców co do fanek? :) I dziękuję Wam za prawie 1000 wejść! It's impossible! Piszcie komentarze... A no i jeszcze jedna informacja... Niestety nie jestem w stanie dodawać rozdziałów częściej niż co dwa tygodnie. Mam jeszcze jednego bloga i nie chcę go zaniedbywać, bo po prostu funkcjonuje on już bardzo dobrze, ze względu na czas. Więc następnej notki spodziewajcie się za dwa tygodnie. Pozdrawiam Was serdecznie!
                                                              ~ Sophia Smith

niedziela, 17 listopada 2013

Rozdział 3

  Zerwałam się szybko z krzesła, spoglądając błagalnym wzrokiem na ojca. Chłopcy też na niego spojrzeli i ujrzałam na ich twarzach malujący się respekt. Trudno było patrzeć na mojego tatę i powiedzieć coś okropnego. Przerażał samym wzrokiem.
- Dobry wieczór - przywitał się Harry.
  Za nim zrobili to pozostali, a ja myślałam tylko o tym, by się więcej nie odezwali. Sama ich obecność skłaniała tatę do spokoju, a i tak mało nie trząsł się ze złości. Jego oczy krążyły między mną, a chłopcami. Kiwnął im lekko głową, jakby sobie nie zdając z tego sprawy. Odciągnęłam go na sam koniec korytarza, czując jak ze strachu bije mi serce. U mnie ojciec wzbudzał jeszcze większy respekt. Chociaż może nie tyle ojciec, ile jego funkcja. Mógł zrobić wszystko.
  Tym bardziej, że Liam był człowiekiem. Gdyby się tylko dowiedział, że jego kochana córka została pozbawiona przytomności przez CZŁOWIEKA, nie wahałby się go zmieść z powierzchni ziemi z głośnym hukiem.
  Oznaczało to jedynie, że nie mogłam wsypać chłopaka.
  Zerknęłam na niego. Wzrok miał jeszcze bardziej przerażony, jeśli w ogóle można tak powiedzieć. Wpatrywał się we mnie ze strachem, a reszta, nie wiedząc co ze sobą zrobić, okrążyła go, rozmawiając przyciszonymi głosami.
- Tato, posłuchaj mnie... - zaczęłam.
- Nie, to ty mnie posłuchaj. Wiem, że to nie twoja wina - przerwał mi spokojnym głosem.
  Zdumiona podniosłam głowę ku górze, unosząc brwi. Ojciec wyglądał rzeczywiście na spokojnego, ale
ręce wciąż miał zaciśnięte w pięści. W większości przypadków winą obarczał mnie, szczególnie jeśli chodziło o Amy. A teraz to tym bardziej moja wina.
- Sama przecież jej tej ręki nie złamałaś. Powiedz kto to zrobił i wszystko będzie dobrze.
  Szlag. Miałam nadzieję, że o to nie zapyta.
- A bo ja wiem? Jakaś fanka. Amy upadła, a ta na nią stanęła.
  Starałam się mówić z przekonaniem, ale chyba nie do końca mi to wyszło, przynajmniej w moim mniemaniu. Ojciec uważnie wpatrywał się w moje oczy, a ja, pamiętając, że kiedy mówi się prawdę, nie wolno spuszczać rozmówcy z oka, robiłam to także. Ostatecznie chyba moje kłamstwo przekonało ojca. Westchnął i na moment spuścił głowę.
- Gdzie mama? - zapytałam, zanim zdążył się ponownie odezwać.
- Twoja matka mieszka trochę dalej ode mnie. Powinna być za pół godziny. - Nagle ściszył głos. - Dzwoniłaś po Cala?
  Kiwnęłam głową
- Właściwie to już tu powinien być.
  Na moje gigantyczne szczęście, właśnie wtedy wbiegł na korytarz. Był zgrzany; pot spływał mu po skroniach, a zwykle ułożone włosy miał rozczapierzone. Przeleciał obojętnym wzrokiem po chłopakach, a na końcu skupił go na mnie i ojcu. Ja pod wpływem chwili podbiegłam do niego, rzucając mu się na szyję i znów dając się ponieść emocjom. Wypłynęły one ze mnie pod postacią łez. Wtuliłam głowę w jego kurtkę, mając tego wszystkiego już serdecznie dość. Oczywiście jedyną reakcją ze strony tego zimnego czarownika było pogłaskanie mnie po włosach. Choć jak na niego to i tak sporo.
- Cal. - Tato podszedł do nas szybko i zaczął coś szeptać chłopakowi na ucho. Najwyraźniej byłam z tej konwersacji wykluczona. Pomimo wszystko i tak uważnie wpatrywałam się w ich twarze, oczekując pojawienia się na nich jakichś emocji.
  Nic. Zero.
  Po kilku sekundach twarz taty rozjaśniła się. Nie, nie uśmiechnął się, tylko z jego czoła zniknęła większość zmarszczek. Spojrzał na mnie nieco łaskawszym wzrokiem, a potem nawet PUŚCIŁ OCZKO do idoli Amy. To był dla mnie tak wielki szok, że wytrzeszczyłam oczy, odchodząc od Cala. On także dziwnie patrzył na mojego ojca. Taki gest był praktycznie niespotykany, nawet dla mnie, jako córki. Zanim tata wyszedł z korytarza, kierując się w stronę recepcji, blondyn uśmiechnął się do mnie złośliwie. Tego również nie zrozumiałam. Natomiast Zayn znów zwrócił na mnie to tajemnicze spojrzenie, pod wpływem którego odwróciłam się na powrót do Cala.
- Co on tym razem od ciebie chciał? - zapytałam.
  Mój narzeczony (jak to idiotycznie brzmi) patrzył morderczym wzrokiem na tego zuchwałego Nialla. Przez to go znielubiłam, mimo że to on pierwszy zaczął obchodzić się ze mną po ludzku. Chyba tylko siłą woli zmusił się, by zwrócić wzrok na mnie.
- Nic takiego. Mówił, że mam was tu pilnować.
  Sprowokował tym wybuch śmiechu Horana.
- TY masz pilnować NAS?! - zaśmiał się blondyn. - Ile ty masz lat, chłoptasiu?!
  Koledzy z zespołu patrzyli na niego ze zdumieniem, a we mnie się zagotowało. Mógł sobie gadać na moją osobę, bo to najwyraźniej należało do jego ulubionych zajęć, ale wara od mojego chłopaka!
- Tak, ja mam pilnować was - odparł Cal spokojnym tonem.
- Ile ty w ogóle masz lat? - zapytał Louis.
  Z tego co pamiętałam, to on był najstarszy z nich wszystkich. Miał bodajże dwadzieścia dwa lata. Czyli był starszy ode mnie o pięć lat, a od Cala o trzy. Ale my mieliśmy tajną broń.
- Dziewiętnaście - odrzekł chłopak, wciąż wiercąc wzrokiem blondyna.
  Tamten znów zaśmiał się w głos i oparł o ramię Zayna, płacząc ze śmiechu. Nie mogłam go zrozumieć. Co w tym było takiego śmiesznego? Co my mu zrobiliśmy, że był taki niemiły? Nie sprawiał wrażenia bad boy'a. Właściwie to wyglądał na najspokojniejszego członka zespołu, ale okazało się inaczej. Był zimnym kretynem. Nie znosiłam takich i wtedy miałam ochotę pokazać mu mój śliczny, pomalowany granatowym lakierem środkowy palec.
  Natomiast Harry uśmiechnął się do nas ciepło.
- Mój rówieśnik - oznajmił Calowi.
  Chłopak spróbował odwzajemnić mu uśmiech, ale znów wyszedł mu tylko grymas. Lecz tym razem był to grymas bólu lub złości. W takich momentach mnie przerażał.
- Kochanie, usiądź - rzekł do mnie po cichu, wskazując krzesło.
  Wciąż byłam tak roztrzęsiona, że nie mogłam ustać na nogach. Z pomocą Cala opadłam na miejsce między Liamem, a Louisem i uniosłam głowę w kierunku sufitu, opierając ją o ścianę. Zamknęłam oczy i przez chwilę wsłuchiwałam się w powolne oddechy moich sławnych sąsiadów, wciągając zapach ich perfum. Ciężko było mi skupić myśli nad czymkolwiek, dlatego otworzyłam na powrót oczy i zobaczyłam stojącego naprzeciwko mnie Nialla. Patrzył na mnie z drwiącym uśmieszkiem, a Cal stał przy ścianie kawałek za nim, obserwując każdy jego ruch. Miałam przynajmniej pewność, że zareagowałby gdyby musiał.
  Nie to, że ja bym nie zareagowała.
  Na szczęście, zanim Horan zdążył podjąć decyzję rzucenia się na mnie w celu zabicia, zadzwoniła moja komórka. Oczywiście podskoczyłam z zaskoczenia, czym znów wywołałam śmiech wiadomo kogo. Zerknęłam pośpiesznie na wyświetlacz. Gdy tylko ujrzałam zdjęcie przyjaciółki, natychmiast odebrałam.
- Sophie! Co się stało?! - powitał mnie jej histeryczny głos.
  Zaśmiałam się, czym zwróciłam na siebie uwagę wszystkich zgromadzonych. A zrobiłam tak tylko dlatego, że poczułam spokój, kiedy usłyszałam jej głos.
- Nic się nie stało. Amy po prostu złamała rękę. Jesteśmy teraz w szpitalu, Cal jest ze mną, więc wszystko będzie... A NO WŁAŚNIE! - krzyknęłam nagle. - Możesz mi w końcu powiedzieć co się z tobą dzieje?!
  Trochę się zdenerwowałam. Jenna miała być już teraz w Hex Hall, a od czasu wakacji ze mną nie rozmawiała. Mogłam się założyć, że to ojciec kazał jej zadzwonić. Nie miałam pojęcia co się z nią działo, ale niewątpliwie było to okropne.
- Nic się ze mną nie dzieje - odparła, uspokajając się. - Dlaczego tak sądzisz?
- Odezwałaś się po miesiącu i myślisz, że wszystko jest dobrze?! Mylisz się! Nie dajesz znaku życia, nawet nie odpisujesz na SMS - y. Co się dzieje? Gdzie jesteś?
  Mój ton głosu zmieniał się z wkurzonego na troskliwy. Martwiłam się o nią ze względu na to, co działo się rok temu. Wtedy Jenna była wyrzutkiem społeczeństwa.
- Tak, Sophie, wiem, że zachowywałam się do tej pory w stosunku do ciebie nieuprzejmie. Sądzę, że już czas byś dowiedziała się, dlaczego nie dzielę z tobą pokoju.
  W jej głosie było tyle smutku, że zrobiło mi się jej żal. Musiało być jej ciężko.
- Mnie po prostu przenieśli. Chodzę do szkoły dla Prodigium we Francji.
  Rozłączyła się.
____________
Zapomniałam wcześniej wspomnieć o Naszej Kochanej @yourtoouch, która wymyśliła adres bloga. Dziękujmy jej <33
Mam nadzieję, że rozdział się podobał? Czekam na Wasze opinie :D

wtorek, 12 listopada 2013

Rozdział 2

  Kalkulując chłodno sytuację, doszłam jednak do wniosku, że słowa są niczym w porównaniu z tym, co zrobił mojej siostrze, dlatego nawet nie pomyślałam o tym, żeby go przeprosić. Zranił tym i mnie, i Amy, więc miałam prawo być wściekła.
- Ty... Ty idioto! Czy ty widzisz co zrobiłeś?! Jak mogłeś?!
  Na chwilę przestałam trząść się ze złości i ocknęłam się. Nie miałam czasu na wyzywanie kogoś i płakanie. Musiałam coś bardzo szybko zrobić. Pierwszą rzeczą, po którą sięgnęłam, była moja komórka. Wykręciłam szybko numer Cala, wciąż w całkowitej ciszy i modliłam się, by odebrał. Gdy tylko usłyszałam jego oddech, krzyknęłam:
- Musisz mi pomóc! 
  W tym czasie, Liam i reszta chłopaków, okrążyli nas, niepewni co mają zrobić. Sprawca całego zamieszania klęknął obok mnie, patrząc z rozpaczą na nieprzytomną Amy.
- Ale, Sophie, co się dzieje? - głos Cala ze zmęczonego, stał się rozbudzony. W ułamku sekundy.
- Jejku... Amy złamała rękę do krwi i jest nieprzytomna. Musisz mi pomóc, Cal. Ja... Ja nie wiem co mam zrobić!
  Nie, nie wspomniałam kto za tym wszystkim stoi. Chłopak zacząłby tylko przeklinać, a to Amy na pewno by nie pomogło. Musiałam go tu natychmiast sprowadzić.
- Dobrze, kochanie, uspokój się. Zrobimy tak - usłyszałam jego głośny wydech, a po chwili głos. Mówił bardzo szybko. - Jedź jak najszybciej do najbliższego szpitala. Gdy już tam będziesz, prześlij mi amulet, z wiadomością gdzie mam się zjawić. Zadzwoń po twojego tatę i tam na mnie zaczekaj. Nie rób nic więcej, zgoda?
  Westchnęłam histerycznie.
- Oczekujesz, że będę sobie spokojnie siedziała, czekając aż Amy się wykrwawi?! - wrzasnęłam.
- Spokojnie. Im dłużej zwlekasz, tym będzie ciężej. Czekam na amulet. Do zobaczenia, skarbie.
  Rozłączył się.
  Odjęłam komórkę od ucha i wytarłam łzy, wciąż napływające do moich oczu. Ciągle trzęsącymi się dłońmi starałam się wykręcić numer pogotowia, ale nie udawało mi się to. Miałam zamazane widzenie przez łzy.
- Co chcesz zrobić? - zapytał, klęczący obok Liam.
- Zadzwonić na pogotowie, do jasnej cholery! A co mam innego zrobić?! - wrzasnęłam, a wielkie krople łez potoczyły się po moich policzkach.
- Hej, uspokój się. Daj mi to. - Wyjął mi z ręki komórkę.
- To nic nie da - usłyszałam głos za swoimi plecami.
  Stał tam... Ten, no, jak mu tam... Zayn. Wyglądał na tak samo zmartwionego co Liam.
  Spojrzałam na niego pytającym spojrzeniem.
- Przed stadionem jest jeszcze mnóstwo fanek. Nawet jeśli teraz zadzwonilibyście po karetkę, dotarłaby tu za jakieś pół godziny. A wtedy może być za późno.
  Wstałam i zmierzyłam go spojrzeniem, które miało wyrażać wściekłość, chociaż w połączeniu ze łzami wyglądałam raczej jak niedorozwinięty kosmita.
- Więc co proponujesz?! - krzyknęłam mu w twarz z ironią.
  Zamyślił się.
- Pojedziemy naszym autem. A tak naprawdę limuzyną. No cóż... Nie mamy innego wyjścia.
  Uniosłam ze zdumienia brwi.
  Zanim zdążyłam zaprzeczyć, jeszcze inny chłopak, w koszulce w paski, oznajmił:
- Tak, Zayn ma rację. Chodźcie.
  Złapał za obydwie nogi Amy, a za ręce przytrzymał ją Liam. Wyszliśmy z korytarza w całkowitej ciszy, tylko w siódemkę. Ochroniarze zostali, dzwoniąc po managera chłopców. Ja szłam zaraz przy Amy, lecz na nią nie patrzyłam. Rozpłakałabym się jak dziecko, a policzki wciąż miałam mokre.
  Limuzyna już na nas czekała. Stała przy drzwiach, by uniknąć zderzenia z tłumem fanek. Szofer wstał szybko, lekko zdumiony widokiem mnie i siostry i otworzył nam drzwi. Była niezwykła. Fotele, a raczej kanapy poustawiane były naprzeciwko siebie, więc Amy mogła spokojnie leżeć. Liam i ten drugi chłopak położyli ją. Zajęła tyle miejsca, że w jej nogach zmieściłaby się tylko jedna osoba, a dlatego, że Liam tam usiadł, byłam zmuszona do zajęcia miejsca między pozostałą czwórką chłopaków.
- Yyy... - mruknął niepewnie szofer. - Nie chcę państwa martwić, ale jest tu za dużo osób. A poza tym fotele się pobrudzą...
  Liam spojrzał na niego wściekłym wzrokiem.
- Jak coś nie pasuje, możesz iść pieszo. My wszyscy mamy prawo jazdy. Do szpitala. Najlepszego. Teraz.
  Szofer od razu odszedł.
  Zdumiało mnie zachowanie chłopaka. Co prawda, to on spowodował wypadek, lecz chyba jeszcze nigdy nie spotkałam się z tym, że ktoś chciałby pomóc. Większość miała po prostu gdzieś co by się stało. Ale on nie.
- Dobra, wsiadaj - rzekł do mnie pospiesznie Zayn.
  Wepchnęłam się na miejsce naprzeciwko głowy Amy.
- Szybciej! - wrzasnął niespodziewanie blondyn.
  Wpatrzyłam się w nich niezrozumiałym wzrokiem. Nagle rzucili się do auta, a ostatni zamknął drzwi. W tym samym momencie samochód ruszył. Czwórka chłopców jeszcze przez chwilę leżała na podłodze, a że było mało miejsca, głowa Harry'ego dotykała mojego kolana. Pokładali się ze śmiechu, tak samo jak, siedzący już, Liam. Powoli podnieśli się i zajęli miejsca, otrzepując ubrania.
- Co wam odbiło?! - krzyknęłam, ale już ciszej.
- Paparazzi - odrzekł krótko Liam.
  Obok mnie usiadł jedyny blondyn. Ja praktycznie nie siedziałam; klęczałam przy głowie Amy, ocierając ją z potu.
  Zapadła cisza. Łzy wciąż napływały do moich oczu. Przysięgłam sobie, że gdyby coś stało się Amy, zabiłabym kierowcę. Nie, nie Liama. Miałabym przerąbane u ojca.
  A poza tym, siostra się ucieszy. Ucieszy się, jeśli się obudzi, kiedy się dowie, że jechała limuzyną razem ze swoimi idolami. Co prawda, na pewno nie jest to wymarzona sytuacja, ale lepsza taka, a nie inna... Co ja mówię?! To ona leży nieprzytomna! Nie ja!
- Eee... - po chwili milczenia odezwał się Liam. - Jak się nazywacie?
  Pociągnęłam nosem i usiadłam obok blondyna.
- Ja mam na imię...
  Wtem przypomniało mi się, że miałam zadzwonić do taty. I że nie pamiętam gdzie jest moja komórka. Ostatnio miał ją...
- Oddaj mi komórkę - mruknęłam do Liama.
  Chłopak spojrzał na swoje ręce, w których oczywiście ja trzymał. Rzucił mi ją, a ja ją zręcznie złapałam i zadzwoniłam do taty. Ucięłam konwersacje na powiedzeniu mu, gdzie jedziemy i dlaczego. Będzie się wściekał, ale nie chciałam wysłuchiwać tego w tamtym momencie.
  Schowałam komórkę do torebki, zasłaniając amulet.
- Ja mam na imię Sophie, a to jest Amy - wskazałam na siostrę. Po chwili przyszło mi na myśl, że fajnie będzie poznać ich imiona. - Głupio mi pytać... - Zerknęłam z zaciekawieniem na swoje dłonie. - Jak wy się nazywacie? Tak, wiem, to dziwne, ale ja... No, nie należę do waszych fanek, tylko siostra, a że już razem jedziemy...
- Jestem Niall Horan - przerwał moje tłumaczenie blondyn. Podał mi rękę z lekkim uśmiechem.
  Uścisnęłam ją.
  Chłopakiem w koszulce w paski okazał się Louis Tomlinson, a resztę już "znałam".
  Znów przez jakiś czas jechaliśmy w całkowitej ciszy. Wszyscy patrzyliśmy na nieprzytomną Amy, która się nie ruszała.
- Przepraszam - rzekłam jednocześnie z Liamem. Uśmiechnęłam się delikatnie.
- Kontynuuj - rzekłam do chłopaka.
  Skinął poważnie głową.
- Chcę przeprosić za to, co zrobiłem. Na serio, przykro mi. Nie zauważyłem jej i nie wiedziałem, z której strony do mnie biegnie. Jak zwykle wybrałem tą złą stronę.
- A ja chcę przeprosić za to, że tak na ciebie nakrzyczałam. Nie powinnam...
- To żadna nowość - zaśmiał się Harry. - Ciągle ktoś na nas krzyczy.
  Wytarłam ostatnie łzy i z niecierpliwością spojrzałam na komórkę. Jechaliśmy już pół godziny.
- Spokojnie - szepnął blondyn, obejmując mnie ramieniem. - Zaraz dojedziemy.
  Miał rację. Dojechaliśmy pięć minut później. Wysiedliśmy i pobiegliśmy do szpitala. Natychmiast wezwano lekarza i zawieziono siostrę na bok operacyjny. Mi i chłopakom kazano zaczekać na korytarzu, zawiadamiając o prawdopodobnej godzinie ukończenia zabiegu. Według lekarzy, będzie on trwał góra godzinę.
  Z westchnięciem usiadłam na krzesełko na korytarzu przy sali. Byłam tak zmęczona, że nawet nie chciało mi się iść do łazienki, by wysłać amulet, dlatego wybrałam najlepszą chwilę, gdy wszyscy rozmawiali przez telefony i otworzyłam torbę. Wytargnęłam z niej karteczkę i znalazłam długopis. Nabazgrałam na niej adres i zaklęciem przyczepiłam do amuletu. Następnie złapałam go w obie ręce i zamknęłam oczy. Znów wypłynęło ze mnie te świetne uczucie upuszczania magii i sekundę później nie ściskałam w dłoniach już nic. Amulet "poleciał" do Cala.
  Otworzyłam oczy. Napotkałam tajemnicze spojrzenie Zayna. Udałam szybko, że coś szukam w torbie, by nawet nie nabrał wątpliwości. Jednak się przeliczyłam. Zayn podszedł i usiadł obok mnie.
- Co to było? - zapytał prosto z mostu.
- Ale co takiego? - W takich sytuacjach najlepiej udawać głupią.
- Coś ci się niebieskiego w torbie świeciło - oznajmił z przekonaniem.
  Od odpowiedzi uratował mnie tato, wchodzący dumie, a zarazem ze złością na korytarz.
_____________
Dzisiaj trochę krócej, ale mam nadzieję, że nadal się podoba :D Komentujcie, bo to naprawdę motywujące :)

środa, 6 listopada 2013

Rozdział 1

  Podała mi rękę. Uścisnęłam ją delikatnie, lecz ona musiała wyczytać coś z wyrazu mojej twarzy.
- Yyy... Jestem Sophie.
- Coś się stało, Sophie? Wyglądasz na zaskoczoną.
  A mam na nią nie wyglądać? Oczekiwałam tu mojej PRZYJACIÓŁKI, a nie jakiejś wytapetowanej, sztucznej blondynki!
- Będziesz tu... Mieszkać? - zapytałam niepewnie.
  Spojrzała na mnie, jakbym żartowała. Pokiwała głową, wciąż wbijając we mnie spojrzenie.
- Tak. Pani Casnoff mnie tu przydzieliła. Czym jesteś?
  To pytanie mnie zaszokowało. Brzmiało tak obcesowo. Czym? No, nie wiem... Może ZWIERZĘCIEM?!
- Czarownicą - odparłam, wymijając ją i otwierając walizkę.
- O, jak świetnie! Ja też jestem czarodziejką! - wykrzyknęła uradowana.
  Ta dziewczyna naprawdę miała małe pojęcie jak się obchodzić z Prodigium. Czarownica od czarodziejki się różniła.
- Białą?
  Odwróciła się szczęśliwa w moją stronę, ponownie kiwając głową.
- Więc nie jesteśmy takie same. Ja jestem mroczną.
  Różnica między mroczną, a białą czarodziejką polegała na tym, że ta pierwsza mogła rzucać znacznie potężniejsze zaklęcia niż ta druga. Miałam nad nią przewagę pod tym względem, jak i tym, że byłam demonem. To akurat przyczyniało się do tego, że umiałam rzucać najpotężniejsze zaklęcia znane na świecie. Przydatne. Ale byłam dopiero początkującą.
- Serio? - zdumiała się. - Rzuć jakieś niezłe zaklęcie!
  Zastanowiłam się. Naprawdę chciałam wiedzieć, gdzie jest moja przyjaciółka, dlatego powinnam przetransportować się do biura pani Casnoff. Skupiłam się na tym, mocno zacisnąwszy powieki i poczułam jak magia wypływa z koniuszków moich palców, jak małymi strumieniami. Wzięłam głęboki wdech i po chwili znajdowałam się już w biurze pani Casnoff.
  Siedziała już za biurkiem, wielce oburzona.
- Sophio! - krzyknęła. Nienawidziłam kiedy tak się do mnie zwracała. - Czy ty wiesz, że nie wolno ci rzucać czarów na terenie szkoły?!
  Pokiwałam lekceważąco głową, siadając na krześle przed dyrektorką.
- Gdzie jest Jenna? - zapytałam natychmiast.
  Pani Casnoff chrząknęła.
- Ma kilka spraw do załatwienia. Niedługo wróci.
- Jenna? Kilka spraw do załatwienia? I skoro ma niedługo wrócić, czemu przydzieliła pani do mojego pokoju białą czarodziejkę?
- To tymczasowe. A teraz proszę cię o opuszczenie w ciszy mojego biura, gdyż muszę przygotować się na kolację. Nie chcę rozczarować twojej siostry - uśmiechnęła się lekko.
- Tylko niech pani jej nie przyprawi o mdłości.
  Wyszłam wściekła z pokoju, kierując się w stronę telefonów. Tak, w Hex Hall nie wolno było mieć własnych komórek, laptopów ani nic z tych rodzaju rzeczy. Normalnie średniowiecze. Tak samo, jak nie wolno było używać magii. To było chyba z tego wszystkiego najgorsze.
  Wykręciłam numer do domu Jenny. Znałam go na pamięć.
  Odebrał jej ojciec. Przybrany.
- Halo? - zapytał.
  Widziałam go być może trzy razy. Jenna tak naprawdę nie miała rodziców. Mieszkała w tak zwanym Gnieździe, czyli miejscu, gdzie mieszkała większa ilość wampirów. Ale przyjaciółce się tam nie układało, więc przygarnęła ją jakaś inna rodzina wampirów. Na razie nie narzekała.
- Dzień dobry, mówi Sophie Mercer. Czy zastałam Jennę?
- Przykro mi, lecz Jenna wyjechała. Wróci za miesiąc.
  Rozłączył się.
- Za... miesiąc? - szepnęłam sama do siebie.
                                                                       ~*~
- Nie będziesz tęsknił? - zapytałam ze śmiechem Cala.
  Staliśmy ponownie przed Itineris, lecz tym razem przenieść się miałyśmy jedynie ja i siostra. Minął miesiąc od rozpoczęcia roku szkolnego, więc nadszedł czas na długo oczekiwany, przynajmniej przez Amy, koncert jej idoli. W drodze do portalu, Amy podskakiwała, ubrana w swoją najsłodszą sukienkę i baletki, umalowana przez Emily. Ja natomiast, nie mając większego powodu do strojenia się, nałożyłam najzwyklejsze rurki i bluzkę wraz z dodatkami. One pojawiły się jedynie na prośbę siostry. Chciała, żebym chociaż TROCHĘ ładniej wyglądała. Szczerze, to było mi to obojętne, więc się zgodziłam.
- Tęsknić będę, to chyba jasne - odparł chłopak z kamienną twarzą, wpatrując się w Amy, która odstawiała jakiś dziwny taniec, nucąc pod nosem wesołą piosenkę. - Ale... Możesz mi powiedzieć, po co jedziecie na koncert, zaczynający się za pięć godzin?
  Uśmiechnęłam się.
- Musiałam uwzględnić przyjazd do domu. Nie mam przy sobie biletów, bo zapomniałam zabrać je z Thorne Abbey. Ta... A poza tym, Amy stwierdziła, że chce mieć najlepsze miejsca.
- Przecież skoro macie VIPowskie wejściówki i tak będziecie mieć najlepsze miejsca.
- Spróbuj to wytłumaczyć Amy. Ale cóż, w końcu to tylko kilka godzin, prawda? Kilka. Długich. Godzin.
  Cal wykrzywił buzię, co u niego było oznaką rozbawienia.
- Będziesz się baaaardzo nudzić - stwierdził.
- Skąd? Naładowałam komórkę - pomachałam mu nią przed nosem. - Więc będzie dobrze. Mam do ciebie darmowe SMS - y.
- Wiesz, że mi nie wolno...
- Mieć komórki w szkole. Ty nie mieszkasz w szkole, Alexandrze.
  Spojrzał mi w oczy z niesmakiem.
- Sophie! Rusz swoje szanowne cztery litery i chodź tu do mnie! - wrzasnęła Amy, czekająca już przy Itineris.
  Westchnęłam i wyciągnęłam z torby amulet, który przesłał mi poprzedniego dnia tata. Nałożyłam go sobie na szyję.
- Muszę już iść - szepnęłam, jakby to były ostatnie minuty mojego żywota. - Do zobaczenia w piątek.
- Te dwa dni będą dla mnie strasznie nudne...
  Cal podszedł do mnie i mocno mnie uściskał, składając czuły pocałunek na ustach. Usłyszałam cichy chichot Amy, przyglądającej się nam ukradkiem.
  Oderwałam się od chłopaka i nałożyłam amulet na szyję siostry. Mruknęłam: "Thorne Abbey", pomachałam chłopakowi i złapałam Amy za rękę, przechodząc przez portal.
  Wyskoczyłyśmy z młynu jak oparzone. Ja już prawie nie czułam mdłości i zawrotów głowy, ale Amy musiałam przytrzymać, by nie upadła.
  Poszłyśmy szybkim krokiem, na rozkaz siostry, do domu i od razu wpadłyśmy na tatę. Uśmiechnął się lekko na nasz widok i wręczył nam bez pytania bilety.
  Potem wszystko działo się, jak w filmie bezustannej akcji. Amy zaczęła skakać ze szczęścia, gdy tato odwoził nas do Londynu. Podróż trwała jedynie trzy godziny, lecz w akompaniamencie utworów z płyty Amy, zdawała się trwać co najmniej pięć godzin. Dziewczyna uparła się, byśmy zamiast zwykłego radia, odtworzyli jej ulubioną płytę zespołu One Direction. Nazywała się "Up all night" czy jakoś tak... Oczywiście, każdą piosenkę śpiewała na głos i przy pierwszych nutach już mówiła nam jej nazwę. Zapamiętałam jedynie "More than this", bo wpadła mi w ucho. Ale jej tekst, nie melodia. Ogólnie nie mieli złych piosenek, lecz wydawały mi się one... Takie niedopasowane. Mogliby śpiewać bardziej wymagające single. Przy jakiejś innej piosence Amy się rozpłakała, więc musiałam ją pocieszać. Pomógł pierwszy argument: "Zaraz zobaczysz ich na żywo". Pisnęła radośnie i puściła kolejną, znacznie weselszą piosenkę. Tata uśmiechał się prawie przez całą drogę.
  Gdy płyta się skończyła, Amy od razu chciała wymienić ją na następną.
- Zaczekaj - powiedziałam.
  Siostra zamarła w pół ruchu, zastanawiając się nad sensem mojej wypowiedzi. Doszedłszy zapewne do wniosku, że nie chcę słuchać kolejnych singli, krzyknęła:
- No weź!
  Nie zwracając na nią większej uwagi, zapytałam tatę:
- Co się dzieje z Jenną? Nie odezwała się do mnie od miesiąca. Nie odbiera telefonów, a jak dzwonię do rodziców, mówią, że jest na wyjeździe.
  Tata zacisnął mocniej ręce na kierownicy. Dziwne, że on prowadził. Zazwyczaj robił to za niego szofer. Oblizał nerwowo wargi.
- Czemu sądzisz, że ja wiem coś na ten temat? To nie jest moja rodzina.
- Bo jesteś szefem Rady! Wiem, że nie przepadasz za wampirami, ale Rada obejmuje także ich! Musisz coś wiedzieć!
  To było ewidentne kłamstwo. Tata nie tylko NIE PRZEPADAŁ za wampirami, co ich wręcz NIENAWIDZIŁ.
- Nie wiem co jest z Jenną. Może zgubiła komórkę, kto wie? Nie mam pojęcia. - Odetchnął z ulgą. - Jesteśmy.
  Zatrzymał się na parkingu niedaleko Wembley'a gdzie poustawiały się już setki innych osobówek i dziesiątki minibusów medialnych, zaczynających relację na żywo. Tłum był taki, że ledwo wyszłyśmy z samochodu. Pożegnałyśmy się z tatą, który oznajmił nam, że powoli głuchnie, przez krzyki podnieconych fanek i powiadomił nas o najbliższym portalu Itineris. Liczył, że będziemy z powrotem jeszcze tego samego dnia.
  Miał się jednak przeliczyć.
                                                                         ~*~
  Koncert przebiegł spokojnie, jeśli można tak powiedzieć o koncercie najpopularniejszego boys band'u na świecie. Wiedziałam, że przez najmniej tydzień nie będę w stanie normalnie słyszeć. Uszy miałam opuchnięte, bo stałyśmy niedaleko głośników. Amy wręcz się rozpływała. W chwili gdy na scenę, jeszcze nieoświetloną, wskoczył jakiś chłopak, zrobiło się cicho, jakby w jednym miejscu nie było kilkudziesięciu tysięcy rozszalałych fanek. Siostra złapała mnie boleśnie za rękę i wstrzymała oddech. Zrobił tak chyba każdy w pobliżu. Ów blondynek poczekał, aż włączą jeden reflektor, skierowany na niego i wrzasnął do mikrofonu:
- Londyn! Czy jesteście gotowi?!
  Wtedy rozległ się tak ogłuszający wrzask nastolatek, napędzany wbieganiem na scenę pozostałej czwórki chłopaków, śpiewających jakąś piosenkę, że mało nie zatknęłam uszu. Moje bębenki prawie popękały. Amy darła się równie głośno co reszta, dlatego uznałam, że uspokajanie jej nie miałoby najmniejszego sensu. Wszyscy zachowywali się jak uciekinierzy ze szpitala psychiatrycznego. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Dla takich dziewczyn ten koncert musiał być najlepszy na świecie.
  Ogólnie nie było źle. Chłopcy zaśpiewali tryliard piosenek, zachowywali się nie lepiej od swoich fanek, ciągle się śmiali, dodawali co chwila coś od siebie, dedykowali swoje single... Musiałam przyznać, że na scenie czuli się bardzo swobodnie. To było coś niesamowitego. Ochroniarze ledwo dawali sobie radę. Koncert na serio im się udał.
  Wejście za kulisy wyobrażałam sobie inaczej. Właściwie... w ogóle go sobie nie wyobrażałam. Nie miałam najmniejszego pojęcia jak to wygląda.
  W każdym bądź razie po ostatniej piosence, którą była, jak dobrze zapamiętałam, "Story of  my life", na której Amy, jak i większość dziewczyn się rozpłakała, przyszedł do nas jakiś facet, przedstawiający się jako przewodnik. Kazał nam zaczekać jakieś piętnaście minut, aż reszta fanek się rozejdzie i zaprowadził nas na scenę. Idole siostry już dawno z niej zeszli. Przeszedł przez cały parkiet i odsłonił nam kotarę, prowadząc dalej. W końcowym efekcie znaleźliśmy się w niewielkiej sali, która bardziej przypomniała mi obszerny korytarz, zastawiony z lewej strony stołem z przekąskami, a z drugiej małą sceną z krzesłami i miejscem na podparcie ręki. Zorientowałam się, dzięki mojej wybujałej inteligencji, że tam oto zasiądzie zaraz piątka chłopaków, przygotowująca się do podpisywania autografów.
  Kiedy weszli uśmiechnięci do sali, niecała pięćdziesiątka dziewczyn, narobiła tyle samo hałasu, co było na koncercie. Idole machali do swoich fanek, zapewne myśląc nad tym ile osiągnęli. Przynajmniej ja bym o czymś takim myślała. Potem, jak dowiedziałam się od Amy, Harry, który był niezłym ciachem, ogłosił, iż wszyscy są bardzo szczęśliwi z powodu widoku swoich kochanych dziewczyn. Naprawdę tak powiedział. Kochanych dziewczyn. Wzniósł tym nieprawdopodobny krzyk "ich dziewczyn".
  To stało się nagle. Amy wyrwała się z mojego uścisku, gdy chłopcy odwracali się, by zasiąść za stołem. Minęła ochroniarza i podbiegła z krzykiem na jakiegoś chłopaka, który wchodził jako ostatni na miniscenę. Nie widziałam go wcześniej, podejrzewałam więc, że był to jakiś pomocnik, czy coś. Chłopak, słysząc bardziej niż widząc moją siostrę, odwrócił się i przez przypadek uderzył łokciem Amy w brzuch.
  Wydałam z siebie krzyk, bo wiedziałam, że już może być po mojej siostrze. Cierpiała ona na chorobę, niebędącą chorobą. Gdy tylko upadła, od razu mdlała. W tym przypadku spadła ze sceny i chyba wszyscy usłyszeliśmy trzask kości. Nieprzytomna już dziewczyna potoczyła się po podłodze, a w miejscu jej łokcia zauważyliśmy krew.
  Serce mi się zatrzymało. Wybiegłam zszokowana przed resztę fanek, podbiegając w całkowitej ciszy do Amy. Leżała taka bezbronna. Puls miała stabilny, lecz krew wylatywała z rany niezmiernie szybko. Potrzebny mi był Cal.
- Ty kretynie! - krzyknęłam z największą wściekłością na jaką mnie było stać, odwracając się ze łzami w oczach do chłopaka.
  Dopiero po tych słowach pożałowałam, że nie zdążyłam ugryźć się w język.
  Chłopakiem, który pozbawił moją siostrę przytomności, był Liam.
___________
Mam nadzieję, że rozdział się podobał :D Wielkie dzięki, że komukolwiek chce się to czytać... Tak, nie mam zbyt wysokiej wiary w siebie. Dziękuję, że tu jesteście. Do zob. w następnym rozdziale!
Ps. Zapomniałam w prologu dodać, że na potrzeby bloga Little Mix nie istnieje, jednak dziewczyny się znają.

sobota, 2 listopada 2013

Prolog

- Że co?! - krzyknęłam
  To był chyba jakiś żart. A jeśli się nie myliłam, to bardzo kiepski.
- To co słyszałaś, kochanie.
- Ja nigdzie nie idę!
  Wyszłam wściekła z kuchni i powędrowałam do swojego pokoju. To znaczy do pokoju w domu taty, nie mamy. Trzasnęłam drzwiami i padłam na łóżko. Właśnie wtedy zadzwoniła do mnie Jenna.
- Gotowa na nowy rok szkolny? - zapytała. W jej głosie wyczułam śmiech.
- Byłam. Przez ponad połowę sierpnia – odparłam, siadając na łóżku.
- Co się stało? - jej głos od razu się zmienił. - Znów się pokłóciłaś z Calem?
- Czemu zakładasz, że się z nim pokłóciłam? Ostatnio zaczęliśmy się dogadywać... Nie, nie chodzi o niego. Mam iść na koncert. W charakterze opiekunki.
- To źle?! Dziewczyno, ile ja bym dała, żeby się teraz wyrwać i iść na koncert! Czyj?
- Idoli mojej siostry – westchnęłam.
- O matko... - mruknęła przyjaciółka.
  A idolami mojej siostry była piątka chłopaków z One Direction. Nie hejtowałam ich, a zwyczajnie nie słuchałam, więc nie chciałam iść na koncert. Nudziłabym się tam jedynie.
- To ci się nie dziwię... Pójdziesz?
- Nie wiem. Myślę nad tym... Casnoff mnie zabije, ale mam tatę, który na to nie pozwoli, więc sprawę szkoły mam załatwioną. A poza tym wiem, jak to jest chcieć iść na koncert idoli, a nie móc. Miałam tak samo jakieś cztery lata temu. Nie miałam z kim iść. Amy też, dlatego rodzice chcą żebym poszła razem z nią. O dziwo się ze sobą zgadzają.
- Zrób jej tą przyjemność. Ciebie to przecież nic nie kosztuje, a siostra będzie miała wspomnienia do końca życia.
- Wow, zrobiłaś się bardzo uczuciowa... Co tam u ciebie?
- Nic... Porozmawiamy jutro w szkole... Mam ci tyle do powiedzenia! Muszę spadać, tata mnie woła! Na razie!
  Rozłączyła się, zanim zdążyłam jej odpowiedzieć.
  W sumie to miała rację... Powinnam zrobić siostrze przyjemność, bo prawdopodobnie to dla niej jedyna okazja, żeby poznać swoich idoli...
  Do pokoju wbiegła Amy. W ręku trzymała książkę One Direction "Where we are" otwartą na jakiejś stronie ze zdjęciami. Usiadła na łóżku obok mnie i zapytała:
- Wiesz którego lubię najbardziej?
  Nie wiem czemu, ale skojarzyła mi się z siedmiolatką.
  Położyła mi książkę na kolana.
- Liama – odrzekła, odpowiadając sama na swoje pytanie. Wskazała go placem.
  Był nim szatyn z dwudniowym zarostem i wzrostem prawie 1.80. Nawet przystojny.
- A ty? - zapytała.
- Wiesz, że ich w ogóle nie znam? - zadałam pytanie retoryczne.
  W następnej sekundzie zaczęła wymieniać ich imiona, nazwiska, przezwiska, drugie imiona, daty i miejsca urodzenia, rodzinę, wzrost, wagę, wiek, ulubione kolory, rzeczy, tatuaże, przyjaciół, dziewczyny... Zamurowało mnie. Na klasówki kuć jej było trudno, ale takie rzeczy zapamiętała od razu. Uśmiechnęłam się pod nosem, patrząc na ich zdjęcie. Może i nie straciłabym tak dużo, idąc na ich koncert...
- To jak? Pójdziesz ze mną? Proszę... - Amy zrobiła błagającą minkę.
  Po bardzo długiej chwili wahania pokiwałam głową z miną, jakbym właśnie zgadzała się na własną egzekucję. Siostra pisnęła ze szczęścia, ucałowała mnie w policzek i wybiegła w podskokach z pokoju.
                                                                       ~*~
  Następnego dnia czekałam z tatą, mamą, Calem i Amy przed Itineris. Mogliśmy również polecieć samolotem, lecz zabrałoby to zbyt wiele czasu. Nie lubiłam podróżować tym środkiem lokomocji, ale był najskuteczniejszy. Samolotem nie dolecielibyśmy na wyspę Graymalkin, a Itineris znajdowało się, co prawda poza obrębem szkoły, ale i w jej okolicach. Amy ściskała rękę równie zdenerwowanemu co ona tacie. Pierwszy raz szła do Hex Hall. Pakowała się chyba ze trzy dni. Naturalnie przetransportowaliśmy walizki razem z tatą i chłopakiem do szkoły za pomocą silnego zaklęcia. Może i nie potężnego, ale jednak była to odległość ponad sześciu tysięcy kilometrów, więc potrzebowaliśmy naprawdę wielkiej energii, żeby nasze rzeczy nie zrobiły "plum" w oceanie. Kiedy już pożegnaliśmy się z mamą i ona odeszła, tata powiedział:
- Dobrze... A więc musimy już iść.
  Ścisnął mocniej rękę Amy i nałożył jej na szyję amulet, który był tak wielki, że zmieścił ich obu. Uśmiechnął się do nas ciepło i mruknął pod nosem: "Wyspa Graymalkin" zanim weszli do wnęki.
  Ale już z niej nie wyszli.
- Denerwujesz się? - uśmiechnął się lekko Cal, patrząc mi w oczy.
  A więc teraz muszę rozwiać wszelkie wątpliwości dotyczące Cala. Cal naprawdę nazywał się Alexander Callahan, lecz wprost tego nie znosił. W sumie to nie za wiele o nim wiedziałam. Wiedziałam natomiast, że byliśmy zaręczeni. Niestety w świecie czarodziejów związki są aranżowane, więc byłam jego narzeczoną już w wieku trzynastu lat, kiedy Cal miał szesnaście. Wybrał go oczywiście mój tata, a jemu nikt się nie sprzeciwia. Może, ale nikt nie chce. Ponieważ był on szefem Rady. Co to Rada? Rada to tak jakby... Królestwo panujące nad wszystkimi rasami Prodigium. Czyli czarodziejami, elfami, wampirami i zmiennokształtnymi. No, i jak się niedawno dowiedziałam, także demonami. Tyle że demonów na świecie było tylko dwóch. Ja i tata. Cal był czarodziejem. Ja również, ale w połowie demonem. Trochę to skomplikowane...
Oczywiście rasa Prodigium miała również wrogów. Największe zagrożenie stanowiły L'Occhio Di Dio (czyli po włosku "Oko Boga") oraz Siostrzyce Brannick. Oko miało swoją siedzibę we Włoszech, a Siostrzyce w Irlandii. Zajmowali się oni tępieniem Prodigium. Archer należał do Oka.
  Kim jest Archer? No cóż... Powiedzmy, że zabójczo przystojnym facetem. Gdyby nie ja, nikt by nie odkrył, że jest w Oku. To wszystko dzięki mojej prababce Alice, która rzuciła na mnie i Elodie zaklęcie ochraniające. W ten sposób, gdy dotknęłam torsu Archera, oparzył mnie jego znak Oka. Dotknęłam go, bo się całowaliśmy, podczas kary w piwnicy. Mimo że on był wtedy z Elodie, której tak naprawdę nie kochał. Elodie to podła małpa, jednak kiedy oglądałam jej śmierć z rąk mojej prababki zrobiło mi się smutno. A potem ja zabiłam moją prababkę. A tak naprawdę tylko ducha.
- Podróżowałam już Itineris – odrzekłam, nie patrząc na niego.
  Zaraz bowiem przypomniało mi się, jak wymykałam się nocami z Thorne Abbey w towarzystwie Archera. Bałam się, że może odczytać to z wyrazu mojej twarzy.
- Na takie odległości? - zdumiał się.
  Pokiwałam głową.
- Jakoś w końcu odkryłam, że na Graymalkin wzywają demony, prawda?
  Nie kłamałam. Wtedy też byłam tam z Archerem. I robiła to nasza dyrektorka, pani Casnoff wraz z siostrą.  - No, rzeczywiście... - mruknął chłopak.
  Oparłam się o jego ramię. I prawie w tej samej chwili wrócił tata. Wyszedł z wnęki i na nasz widok oczy mu lekko błysnęły, ale się nie odezwał. Cal znajdował się w Thorne Abbey tylko dlatego, że tata chciał sprawić, żebyśmy się pokochali. Wątpliwie. Cal był przystojny, ale ja wolałam Archera, chociaż wiedziałam, że muszę dać sobie z nim spokój. Wszyscy to wiedzieli. Można nawet powiedzieć, że byliśmy z Calem w jako takim związku. Zachowywaliśmy się jak para, choć na początku kierowała mną tylko chęć zadowolenia ojca. Później już nie. Zaczęłam sie do niego przekonywać. Jedyną wadą Cala było ukrywanie uczyć. Kiedy się złościł wyglądał jedynie trochę starzej, nic więcej. I tylko raz się przy mnie roześmiał w głos. Gdy powiedziałam mu – oczywiście w żarcie – że musimy wybrać kolory na wesele.
- Sophie? - zapytał tata, teraz już nawet nie próbując ukryć uśmiechu.
- Z chęcią powrócę do mojej kochanej szkoły – burknęłam z ironią.
  Wyszczerzył się jeszcze bardziej.
- Więc chodź.
  Podeszłam wolno do niego i nałożyłam sobie amulet na szyję. Uśmiechnęłam się do chłopaka, rzucając ostatnie spojrzenie na Thorne Abbey i weszłam do Itineris.
  Gdy przeskoczyłam nad złamaną gałęzią, natychmiast zdjęłam 'ochraniacz' z szyi i oparłam się o najbliższe drzewo. Podziwiałam tatę, że u niego nie było widać żadnych oznak podróży. Mnie ściskało w klatce piersiowej, ciężko oddychałam i miałam mroczki przed oczami. Amy leżała pod drzewem przytomna, ale zielona na twarzy. Usiadłam obok niej, uspokajając oddech.
- Wszystko w porządku? - szepnęłam.
  Pokiwała lekko głową.
  Moment później przez przejście między drzewami wyszli Cal i tata. Po chłopaku też nie było widać, że teleportacja jakoś na niego wpłynęła. Nic, tylko spokój. Uśmiechnął się delikatnie na nasz widok i pomógł wstać najpierw Amy, a potem mnie. Otrzepałam się z gałązek, w czasie, gdy tato mówił:
- Muszę już lecieć. Mamy pełno roboty przez Oko. Udanego semestru.
  Podszedł do mnie i pocałował w czoło, to samo robiąc z Amy. Uścisnął Calowi dłoń i szepnął mu coś na ucho. Zmrużyłam oczy, lecz on tylko nam pomachał i wszedł z powrotem do Itineris.
- Co on ci powiedział?
  Złapałam chłopaka za rękę, a za drugą Amy. Siostra przysłuchiwała się nam z uwagą. Była naszą shipperką. Ruszyliśmy powoli w stronę szkoły.
- Nic. Zwyczajnie oznajmił mi, że jeśli coś ci się stanie, własnoręcznie mnie zniszczy.
  Uśmiechnęłam się.
- Mój tato jest kochany...
  Wyszliśmy na dziedziniec szkolny, na którym zebrało się już co najmniej tuzin elfów i dwudziestka pozostałych Prodigium. Ich akurat nie sposób było rozróżnić.
  Fakt, że szłam z Alexandrem Callahanem, szkolnym uzdrawiaczem i ogrodnikiem, za rękę wywołał ogólne zdumienie. Rozmowy i głośne śmiechy przycichły, kiedy mijaliśmy wszystkich w drodze do szkoły. Niektórzy mówili do nas "cześć" ale z takim samym zdziwieniem. Większość zapewne nie wiedziała, że jesteśmy zaręczeni. W tamtej chwili miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Nie znosiłam być w centrum uwagi, dlatego się zarumieniłam. Cal, widząc to, ścisnął mocniej moją rękę i obrzucił wszystkich groźnym spojrzeniem. Od razu udali, że zajęci są sobą, a ja odetchnęłam z ulgą.
- Dziękuję – szepnęłam.
- Nie ma za co.
- Co się im wszystkim stało? - zapytała niemniej zdziwiona siostra.
  Zanim zdążyłam odpowiedzieć, do Amy podbiegła dziewczyna w jej wieku. Miała na imię Emily. Poznały się w wakacje na specjalnych koloniach dla Prodigium. Emily chodziła do Hex Hall już rok, a w zeszłym jej koleżanka z pokoju, elfka, odeszła, dlatego dyrektorka zgodziła się umieścić siostrę razem z nią. Problem z zaprowadzeniem jej miałam więc z głowy.
- Zobaczymy się na kolacji – oznajmiła Amy i pobiegła razem z Emily do szkoły.
- Ja w pierwszy dzień szkoły zostałam zaatakowana przez wilkołaka i dowiedziałam się, że moja współlokatorka jest wampirem. Potem mało nie zwróciłam przy świetnym przemówieniu Casnoff po kolacji. A jak było z tobą?
- Cal! - usłyszeliśmy wołanie pani Casnoff, idącej w naszym kierunku. Jak zawsze włosy miała związane w ciasny kok i idealnie dobrany, do figury i pory roku, kostium, składający się z koszuli, żakietu i spodni w kolorze fioletowego bzu. - Chodź ze mną szybko, jakaś wilkołaczyca zemdlała!
  Cal spojrzał na mnie ze smutkiem w oczach.
- Leć! - krzyknęłam. - Spotkamy się później.
  Chłopak puścił moją rękę i poszedł za dyrektorką w stronę szkoły.
  Podążyłam za ich przykładem, uświadamiając sobie, że jeszcze nie czułam dziś uścisku mojej przyjaciółki. Umawiałyśmy się, że będzie na mnie czekać w pokoju, więc czym prędzej tam ruszyłam.
  Weszłam do zimnego pomieszczenia szkoły. Nic się nie zmieniła. Po prawej stronie kręte schody prowadzące na piętra pokojowe, gigantyczne okna z witrażami, przedstawiającymi początki Prodigium i niezliczoną ilość korytarzy, prowadzącą do sal oraz części mieszkaniowej, czytaj: kuchni, jadalni i salonu. Weszłam po schodach na piętro damskie i skręciłam w lewo. Stanęłam przed drzwiami mojego pokoju i wyprostowałam ohydną niebieską spódniczkę w szkocką kratę, którą nazywałam skitlem. Była to część mundurka szkolnego. Miałam też koszulkę z logo szkoły. Beznadzieja.
  Otworzyłam drzwi i od razu uśmiech pojawił mi się na twarzy, kiedy zobaczyłam burzę blond włosów. Ich właścicielka siedziała za biurkiem. Jednak gdy tylko usłyszała otwierane drzwi, wstała szybko.
  Przeszedł mnie dreszcz, gdyż to nie była Jenna. Poznałam to po wysokim wzroście.
  Odwróciła się do mnie.
  Tak, to zdecydowanie nie była Jenna. Ta dziewczyna miała mocniejszy makijaż i brakło jej wściekle różowego pasemka przyjaciółki. Przykleiła na twarzy mega sztuczny uśmiech. Stanęłam jak wryta.
- Cześć, nazywam się Perrie Edwards – powiedziała.